Całą noc przekręcałam się z boku na bok i zmieniałam stronę poduszki, szukając chłodniejszego skrawka. W pokoju bez klimatyzacji, czy nawet pospolitego wentylatora panowała nieznośnie wysoka temperatura. Po przebudzeniu było tylko gorzej – nie wiecie nawet, jak bardzo brakowało mi tych rześkich letnich poranków w Polsce. Powoli zsunęłam się z zapoconego prześcieradła i podeszłam do okna – nie po to, aby odetchnąć świeżym powietrzem, na to nie było cienia szansy, a po to, by sprawdzić najnowszy widok z okienka. To jeden z moich ulubionych porannych rytuałów w nowym miejscu. Codziennie wyglądam przez okno (jeśli takowe jest) i podpatruję, co się dzieje na ulicy, co robią sąsiedzi. Tym razem moim oczom ukazał się całkiem zwyczajny włoski widok – klimatyczne dachy i tarasy.

Swoją drogą, wiecie, że dachy mają w języku włoskim całkiem sporo wspólnego z cyckami? Te słowa łączą aż cztery litery:

tetti – dachy

tette – cycki

Na powyższym zdjęciu sami możecie zaobserwować, jak ładne daszki mają włoskie domy, zawsze w ciepłych kolorach, lekko nadgryzione zębem czasu. Ja te dachy uwielbiam, gdybym mogła, sama bym sobie takie zrobiła, są tak śliczne, że nie mogę się na nie napatrzeć i często je fotografuję.

Nie muszę chyba mówić więcej o nieporozumieniach, które wywoływał mój zachwyt nad tette…wróć, tetti!

Odchodząc już od tematu moich błędów językowych, budzących salwy śmiechu i politowanie całego narodu włoskiego, wróćmy do mojej opowieści.

Od widoku z okienka szybko przeszłam do kolejnego rytuału – kawy ze śniadaniem. Nie wiem, jak to się działo, ale gdy tylko otwierałam drzwi od pokoju, jednocześnie otwierały się też drzwi sypialni Salvo, który od razu ruszał do kuchni, aby przygotować mi kawę i smakołyki. Stół codziennie zapełniał się płatkami śniadaniowymi różnego rodzaju, kartonami mleka, jogurtami, rogalikami i kilkoma pakami ciastek, które Włosi kupują hurtowo w supermarketach. Nawiasem mówiąc jest to coś, czego chyba nigdy nie zrozumiem w ich nawykach żywieniowych – kruche ciastka na śniadanie. Jestem w stanie zrozumieć rozkoszowanie się pysznym, świeżym brioche od czasu do czasu, ale żeby o poranku jeść ciastka ze sklepu, napchane toną cukru? Dla mnie to pozostanie dziwne, ale co kraj to obyczaj.

W każdym razie, gdy zajadałam się płatkami kukurydzianymi, a Salvo wcinał ciastka i z każdym łykiem kawy stawał się coraz bardziej towarzyski, zaproponował mi wieczorną przejażdżkę skuterem na Monte Pellegrino. W sumie czemu nie. I tak chciałam się tam dostać, a jeśli dodatkowo mogłam przemierzyć pół miasta na skuterze z wiatrem we włosach, to nie odmówiłam! Jednocześnie zaznaczył, że oferuje to wszystkim swoim gościom i na jutro jest już umówiony z Meksykańczykiem, więc dzisiaj albo nigdy. No spoko, przecież już się zgodziłam, tankuj ten skuter i nie marudź!

Monte Pellegrino i Święta Rozalia

Wieczorem, o umówionej porze, zawinęłam się do hostelu, gdzie czekał na mnie Salvo. Poszliśmy do garażu po jego skuter i ruszyliśmy w drogę – niby dość krótką, ale od Monte Pellegrino dzieliło nas pół zakorkowanego miasta. Oczywiście dla posiadaczy skuterów to nie problem! Szczególnie dla Salvo, który gnał przed siebie z tak ogromną prędkością, że musiałam kurczowo zaciskać mięśnie rąk i nóg wokół jego pasa, aby nie spaść.

Na całej trasie wciąż mogłam obserwować górującą dumnie nad miastem Monte Pellegrino. Na szczyt można się dostać nie tylko skuterem, czy samochodem. Na turystów czeka również autobus linii 812, a dla lubiących wyzwania rower lub siła własnych nóg. Dla ostatniej opcji został przygotowany bardzo klimatyczny, kamienny szlak pieszy. Po drodze można natknąć się na liczne kapliczki czy, zmieniając lekko tor, kresowe jaskinie. Zwieńczeniem wielu pieszych wypraw na szczyt jest odwiedzenie sanktuarium patronki Palermo, Świętej Rozalii (Santa Rosalia). Jest ono celem pielgrzymek przez cały rok, ale prawdziwe oblężenie przeżywa 4 września, kiedy to mają miejsce obchody ku czci La Santuzza (tak mówi się w Palermo o Świętej Rozalii). Wierni tłumnie podążają wtedy szlakiem do samego sanktuarium, często pokonując go na kolanach.

Zastanawiacie się, dlaczego akurat Święta Rozalia jest patronką stolicy Sycylii? Otóż legenda głosi, że uratowała ona miasto od zagłady. Na Palermo miała ją sprowadzić w XVII wieku epidemia dżumy. Gdy chorych wciąż przybywało, a mieszkańcy stawali się coraz bardziej bezradni, z pomocą przybyła im Święta Rozalia, która wskazała miejsce spoczęcia swoich szczątków. Mieszkańcy zorganizowali procesję, podczas której nosili je ze sobą uroczyście po całym mieście i epidemia ustąpiła, jak ręką odjął. W związku z tym cudownym zdarzeniem i w podzięce za uratowanie Palermo, w miejscu, w którym znaleziono szczątki, postawiono sanktuarium, efektownie wbite w skałę.

Wyprawy na Monte Pellegrino przybierały też niegdyś całkiem inny charakter – było to miejsce regularnych schadzek. Jeszcze do niedawna wzdłuż całej drogi prowadzącej na górę, można było spotkać samochody ustawione jeden za drugim, w których zakochani oddawali się romantycznym uniesieniom. Niestety pewnej nocy doszło do tragicznego wypadku, w którym zginęły dwie osoby i od tamtej pory parkowanie przy drodze jest surowo zabronione.

Najpiękniejsza panorama Palermo

Mogłabym rozpisywać się o tym, jak zachwycające są widoki rozpościerające się zarówno ze szczytu Monte Pellegrino, jak i z drogi prowadzącej na jej szczyt, ale myślę, że zdjęcia mówią same za siebie.

Po dotarciu na szczyt zahaczyliśmy też o punkt widokowy – Belvedere di Monte Pellegrino.

Nie był to jednak koniec wrażeń, a najważniejszy punkt wyprawy był jeszcze przed nami. Salvo chciał mi pokazać drugą drogę, która prowadzi na górę. Aktualnie, ze względów bezpieczeństwa, jest zamknięta, ale można przeskoczyć ogrodzenie i kontynuować wycieczkę na piechotę – tak też zrobiliśmy.

Tym razem droga prowadziła lekko z górki – Salvo już bał się powrotu na szczyt w upale, a ja, przyzwyczajona do chodzenia wte i we wte w najgorszym sycylijskim słońcu, parłam do przodu. Co chwilę przystawałam, aby porozglądać się dookoła, zrobić zdjęcia. To właśnie stąd rozpościerały się najwspanialsze widoki, za które odpowiadało też zachodzące powoli za horyzontem słońce.

Spacerowaliśmy i gawędziliśmy o życiu, naszych zainteresowaniach i o tym, jak Salvo kocha Palermo. Jest coś, co musicie wiedzieć – Włosi są bardzo dumni ze swojego kraju i uważają go za jeden z najwspanialszych na świecie, ale opinia Palermitańczyków o ich rodzimym mieście przerasta nawet i tę włoską dumę. Przejawia się często w skrajnych zachowaniach – wielu Palermitańczyków, czy nawet ogółem Sycylijczyków, nie rusza się z wyspy. Uznają ją za dobro tak doskonałe, że nie odczuwają nawet takiej potrzeby. Salvo należał do grona tych lokalnych patriotów i odkąd się poznaliśmy, dał temu wyraz już ze 100 razy, a znaliśmy się tylko trochę ponad dobę!

Dotarliśmy w końcu do punktu, na którym Salvo tak bardzo zależało – z widokiem na drugi brzeg morza, bliżej Isola delle Femmine. Spektakularne widoki to jedno, ale drugą rzeczą, którą Monte Pellegrino mnie uwiodła, była cisza. Jeśli szukacie w Palermo ucieczki od zgiełku i ludzi, to już wiecie, dokąd się wybrać. Co więcej, dopiero stąd widać, w jak piękną scenerię włożone jest całe miasto, otoczone morzem i górami, które aż proszą się o wspinaczkę. Prawdziwy raj dla fanów trekkingu.

Gdy już nacieszyliśmy oczy, zawróciliśmy do skutera. Z każdym krokiem spełniał się koszmar Salvo. Spacer pod górkę był dla niego niczym wejście na Mount Everest. Bałam się już, że będę musiała go tam zanieść, albo że, co gorsza, padnie mi tutaj z wycieńczenia i potem na skuterze będę go wiozła omdlałego do szpitala. A dobrze wiemy, że prowadzić nie potrafię. Przycupnął parę razy po drodze i jakoś dał radę. Nie był to tak naprawdę zbyt wymagający spacer, ale wciąż mocno ogrzewało nas słońce, mimo że coraz bardziej chyliło się ku zachodowi.

O ile wraz z dotarciem do skutera koszmar Salvo się skończył, o tyle mój dopiero się zaczynał. Powiedziałam sobie jednak, że skoro nie zginęliśmy wjeżdżając na szczyt, to może i w drugą stronę uda nam się tego uniknąć…Tak czy siak nadal z całych sił zaciskałam ręce i uda wokół Salvo i czekałam, aż moja gehenna dobiegnie końca.

Drugie podejście o wschodzie słońca

Wycieczka z Salvo nie była moją jedyną na Monte Pellegrino. Wybrałam się tam jeszcze raz, tuż przed wyjazdem z Palermo. Zadałam sobie wtedy pytanie: jakie miejsce będzie idealne na sentymentalne pożegnanie z miastem? Nie zastanawiałam się długo. Tym razem wybrałam się tam na malowniczy wschód słońca. Ruszyłam na najbliższy przystanek autobusu 812 – nie miałam za dużo czasu, plan więc był taki, aby ruszyć pierwszym autobusem na sam szczyt, a potem zejść z Monte Pellegrino. Nie pamiętam nazwy przystanku, ale znajdował się on na przeciwko budynków, które widzicie poniżej.

Wyruszyłam z domu po 5.00, bo chciałam zdążyć na pierwszy autobus. Muszę wam powiedzieć, że centrum Palermo o tej porze to dość nieprzyjazne miejsce. Większość ludzi wracała pijana z imprezy, ulicami włóczyło się sporo koleżków proponujących podwózkę. Nie umiem ubrać słowa, jak bardzo mnie to irytowało i przy trzeciej takiej propozycji po prostu kazałam się facetowi odpieprzyć. Na dodatek autobus oczywiście się spóźniał – wiecie, byłam na Sycylii, więc mnie to nie dziwiło, ale, kąsana raz po raz przez komary, po 30 minutach oczekiwania, miałam już dość.

Okazało się, że to nie było spóźnienie – pierwszy autobus po prostu nie przyjechał. Drugi też. Dopiero trzeci łaskawie zabrał mnie na Monte Pellegrino – o 7.00. Na przystanku sterczałam więc ponad godzinę. Przynajmniej nie zapłaciłam za przejażdżkę autobusem – w Palermo nie ma możliwości zakupu biletu w środku. Tak więc jechałam, licząc na to, że nikt nie sprawdzi pasażerki na gapę. I nie sprawdził, i ma szczęście, bo za to ponad godzinne oczekiwanie należy mi się nie tylko darmowa podróż autobusem, ale i jakiś order cierpliwości.

Wysiadłam pod sanktuarium i ruszyłam zaraz w drogę powrotną. Schodząc z góry spotkałam wielu rowerzystów i rodzinę Hindusów odważnie przemierzającą szlak w przeciwnym do mojego kierunku. Widoki zapierały dech w piersiach, było jeszcze przyjemniej niż podczas wyprawy z Salvo. Upał nie dawał się jeszcze we znaki, za to w powietrzu unosił się cudowny zapach drzew iglastych i śpiew ptaków. Oddychałam głęboko tym spokojem i doceniałam każdą jego sekundę.

Link do galerii zdjęć: Palermo – Monte Pellegrino

Przeczytaj również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *