Kto rano wstaje, ten zmęczony
Poniedziałek, godzina 5.00. Budzę się na dźwięk odgłosów z ulicy. „Przecież Sycylijczycy nie pracują, są leniwi, gdzie te prawdy wyciągnięte ze stereotypów, oni powinni jeszcze spać!” – pomyślałam sobie. Oczywiście nie przygotowałam się na okoliczność hałasu, nie kupiłam żadnych stoperów do uszu, żeby móc spać dalej jak aniołek. Wstaję więc powoli, przecieram zmęczone oczy i wyglądam przez okno w poszukiwaniu źródła tego gwaru. Okazało się, że miejsce, które wczoraj wieczorem było pełne barów i restauracji, rano przechodzi transformację i zamienia się w Pescheria – targ rybny, otoczony dodatkowo zwykłym targiem z przeróżnymi smakołykami. I tak krzyczą jeden na drugiego od rana, najwidoczniej z tęsknoty za swoim towarzystwem po wolnej niedzieli (targ jest czynny od poniedziałku do soboty). Jako że nie było już szans na sen i zostały mi jeszcze dobre nawyki przywiezione w plecaku z Polski, postanowiłam zrobić trening. W końcu to nie są wakacje, które potrwają dwa tygodnie, mam tu żyć w miarę normalnie! No więc tak zaczynam swoją przygodę – od treningu z Moniką Kołakowską.
Po kąpieli zamarzyłam o kawie. Było nadal stanowczo za wcześnie dla mnie, aby ruszyć gdzieś dalej. Szczęśliwie w moim hotelu był ekspres i ośmieliłam się go użyć. Coś tam kliknęłam, coś się zapaliło, po minucie nie umiałam już powstrzymać strumienia kawy, płynącego z korka. Podstawiałam kubeczki, jeden za drugim, aby wszystkiego nie zalać, no powiedzmy, że nie najlepiej mi to wyszło. W końcu oświeciło mnie. Ten wielki czerwony przycisk z przodu, na samym środku, aż krzyczący i proszący się, aby go wcisnąć, niemal słyszałam „Marta, idź w stronę czerwonego światła!!!”. Posłuchałam.
Trzymając w rękach 3 kubki pełne kawy, mogłam mieć już pewność, że się rozbudzę. Takie poranki lubię – leniwe, długie, w końcu za jednym haustem tego nie wypiję.
My chcemy tylko rybkę soczyście słodką
Po wypiciu ponadstandardowej dawki porannej kawy postanowiłam ruszyć w miasto. Wybór pierwszego miejsca był dla mnie oczywisty – sprawca mojej przedwczesnej pobudki. Musiałam przekonać się na własne oczy, co wywołuje tyle emocji od bladego świtu. Zaraz po wyjściu z budynku zaciągnęłam się wonią świeżych ryb. Zapach z pewnością nie dla każdego, ale mnie się podobał, bo świadczył o autentyczności tego miejsca. Krążyłam między stoiskami, pochłaniając wzrokiem owoce morza, które w Polsce można znaleźć głównie na kawałku plastiku w zamrażarce w supermarkecie. Przeróżne gatunki ryb, krewetki, małże, mule i wiele, ale to naprawdę wiele innych.
Największe wrażenie robią stoiska z rybą szpadą, kierującą swe oręże ku niebu, rozciętą w poprzek za pomocą u cutiddazzu* i z dumą prezentującą swoje wnętrzności.
Spaceruję i obserwuję pracowników targu, wszędzie słychać rozmowy, ożywione dyskusje, każdy nawołuje, aby przyjść na jego stoisko, gotówka krąży od ręki do ręki.
Jeśli kiedykolwiek wybierzecie się do Katanii, wpiszcie sobie A’ piscaria na listę. To miejsce trzeba zobaczyć, dać się wciągnąć jego atmosferze i lokalnemu folklorowi. Zresztą trafić tutaj nie jest trudno – targ znajduje się w historycznym centrum miasta, na Piazza Alonzo di Benedetto, rzut beretem od Piazza Duomo.
Zwróćcie jednak uwagę na obuwie, które wybierzecie tego dnia – cały plac spływa wodą, którą sprzedawcy używają do mycia swoich stoisk. Jeśli więc nie chcecie, aby wasze stopy się w niej taplały i nabrały iście rybnego zapachu, załóżcie pełne buty.
* u cutiddazzu to specjalistyczny nóż służący do krojenia m.in ryby szpady i tuńczyka
Łowczyni smakołyków – czyli co zjadłam, a zjadłam stanowczo za dużo
Jak już mowa o targu, to pociągnijmy temat jedzenia, jedzenia, które w Katanii jest pyszne. Tak pyszne, że aż się uszy trzęsą. Oczywiście już na targu można kupić nie tylko świeże ryby, ale również te już upieczone, przygotowane specjalnie dla Was do zjedzenia. Podobno na Sycylii najlepiej je się w Katanii, tak przynajmniej słyszałam. I właściwie to nie mogę się z tym nie zgodzić!
Od razu muszę Was jednak ostrzec – jeśli zachowanie pięknej sylwetki jest dla Was istotne, musicie uważać! Jak mawiają Sycylijczycy, płacze się 3 razy: pierwszy raz, gdy przyjeżdżacie na Sycylię i widzicie jej piękno; drugi raz, gdy z niej wyjeżdżacie, bo już jest Wam przykro i już za nią tęsknicie; trzeci raz, gdy ważycie się po powrocie do domu. Ja do domu zajrzę dopiero za jakiś czas, więc przynajmniej ten trzeci raz zapłaczę późno, za to z pewnością spektakularnie. Przypomnę sobie jednak tę maksymę wcześniej, gdy nie będę mogła dopiąć spodni.
Zastrzyk energii i cukru na początek dnia
Jak pewnie wiecie, prawdziwe włoskie śniadanie to kawa + coś słodkiego. Ich standardy odbiegają całkowicie od tych naszych, polskich, gdzie dzień rozpoczynamy najczęściej jajecznicą czy kanapką ze wszystkim, co zostało w lodówce po nocnych wycieczkach do kuchni. Tutaj śniadanie jest małe, ale pełne cukru.
Zacznijmy jednak od kawy ☕. Nie śmiejcie nawet wspomnieć o wynalazku takim, jak americano! To wielka obraza dla całego narodu włoskiego. Oczywiście niektóre miejsca otwierają się na turystów na tyle, aby w ten sposób kawę serwować. Jednak Włosi zazwyczaj piją rano espresso, caffè lungo, doppio, czy macchiato – dwa małe łyczki kawy, które w teorii mają rozbudzić nawet największego śpiocha. Dla mnie mało, lubię się kawą delektować trochę dłużej. Jest na szczęście opcja cappuccino czy caffè latte. I tutaj pojawia się rzecz najpiękniejsza dla człowieka takiego jak ja, u którego kawa z krowim mlekiem może spowodować serię niefortunnych zdarzeń. Otóż w Katanii pije się mleko migdałowe, i to litrami! Co za komfort, co za smak! Tak więc szczęśliwie opcja picia kawy przez dłuższy czas niż 5 sekund istnieje dla mnie na tej wyspie.
Kontynuując śniadaniową sagę, nie sposób nie wspomnieć o sycylijskiej specjalności – granicie z brioche. Typowo lokalna rzecz i, jak dla mnie, genialne połączenie! Brioche to słodka bułka francuska bez nadzienia, a granita to na wpół zmrożony deser o ziarnistej konsystencji (nazwa pochodzi od słowa grano, czyli ziarno). Przypomina nieco sorbet, ale jest bardziej płynna i powstaje najczęściej na bazie wody zmieszanej z sokiem owocowym i oczywiście porządnej dawki cukru. A granity tutaj, drodzy Państwo, to coś niesłychanego! Smaki są przeróżne – cytryna, opuncja, truskawka, brzoskwinia, arbuz, pistacja… Można wymieniać długo! To samo zresztą tyczy się smaków lodów i nie mówię tutaj o tych kręconych, które w Polsce nazywa się włoskimi, a które nie mają z nimi nic wspólnego. Pamiętajcie, że w Polsce funkcjonuje taka nazwa tylko i wyłącznie ze względu na kraj pochodzenia automatów do ich wyrobu.
Kolejna rzecz, którą trzeba zjeść będąc na Sycylii, to cannolo. Smak, który przywrócił mi wiarę w miłość od pierwszego ugryzienia. Najpopularniejsze cannolo jest z ricottą i ja zakochałam się we wszystkich słodyczach wypełnionych tym serem, zresztą nie tylko w słodyczach, w potrawach wytrawnych również. W internecie znajdziecie wszędzie wzmianki o Pasticceria Savia – tam podobno serwują najlepsze cannolo w Katanii. Muszę przyznać, spróbowałam cannolo w trzech różnych miejscach i te w Savia naprawdę były najlepsze. Słodkie, ale bez przesady, z aksamitnym nadzieniem, ciasto łatwo i przyjemnie łamie się w ustach. Po prostu niebo w gębie. Ale uwaga – to jest naprawdę słodkie. Ja w ciągu dwóch dni zjadłam trzy i potem nie mogłam już patrzeć na słodycze z jakimkolwiek nadzieniem. Cóż, był to romans krótki, ale piękny i intensywny!
Jeśli jednak Wam będzie mało, to warto spróbować też iris i panzerotti z kremowym, czy czekoladowym nadzieniem. Cukier, cukier, i jeszcze raz cukier. Naprawdę po Katanii musiałam przejść na odwyk!
Śniadanie możecie też uzupełnić rogalikiem z ciasta francuskiego czyli cornetto. Znajdziecie różne rodzaje nadzienia do wyboru, moim ulubionym jest zdecydowanie pistacjowe. Albo żadne. Bo już za słodko!
Katański fast food i owoce morza
I to w najlepszej postaci, jaką możecie sobie wyobrazić – rożki pełne rozmaitości, ze smażonymi owocami morza. Spotkacie je wszędzie na targu rybnym, ale jeśli chcecie sobie usiąść gdzieś na dłużej, zachęcam do odwiedzenia Scirocco. Jest to knajpka tuż przy targu, w zasadzie z tego punktu możecie z góry oglądać, co się na nim dzieje. Tutaj jadłam gazpacho, orzeźwiającą sałatkę z krewetkami, ale też pyszne arancini z rybą.
Arancino to kolejna rzecz, którą na Sycylii spotkacie wszędzie, choć, w zależności od regionu, raz będzie nosiła nazwę arancino, raz arancina. Jest to coś w rodzaju krokietu smażonego w głębokim tłuszczu z ryżem w środku i różnymi innymi dodatkami. Najprostsze, klasyczne wersje to al burro – z masłem, czy al ragù – z mięsem i sosem pomidorowym. Popularny smak to też alla norma – z bakłażanem, który jest jednym z kulinarnych symboli Sycylii, zaraz obok opuncji i pistacji z Bronte. Zresztą arancino możecie zjeść też na słodko z pistacjami.
Wracając jednak do owoców morza, czyli tego, co w Katanii jest najwspanialsze, bo świeże i mnie smakowało najbardziej, polecam mocno odwiedziny w Osteria Antica Marina, z widokiem na targ rybny. Nie umiem ubrać w słowa tego, jak pyszne były potrawy, które tu zjadłam, a najadłam się solidnie samymi przystawkami. I właśnie w ten sposób lubię jeść, bo mogę spróbować naprawdę wielu odmiennych smaków za akceptowalną kwotę. Tylko spójrzcie na zdjęcia poniżej. Moim faworytem była sałatka z ośmiornicą.
Jako że dobre jedzenie z talerza wciągam niczym odkurzacz kurz, miałam jeszcze sporo czasu na odpoczynek w doborowym towarzystwie białego wina w Osteria Antica Marina, obserwując jednocześnie sprzedawców sprzątających swe stoiska po ciężkim i hałaśliwym dniu pracy na targu.
Po więcej zdjęć zajrzyjcie do galerii:
Katania – A’ piscaria
Katania – jedzenie, restauracje