Ostatnie chwile z Enną

Wstałam wcześnie, nie mogąc doczekać się śniadania na tarasie z widokiem na Calascibettę. Byłam przeszczęśliwa spędzając w ten sposób poranek – bez ludzi dookoła, bez żadnego hałasu dochodzącego z ulicy. Tylko ja, zapierający dech w piersiach widok, cisza, kawa i rogalik. Nasza wspaniała piątka. Chłonęłam każdą minutę spokoju i samotności. W końcu, w drodze przypadku i poszukiwania przygód, zrezygnowałam z trzech dni ciszy. Wszystkie te doznania musiałam więc skumulować w o wiele krótszym czasie, zaledwie kilku godzin ⏳.

Mogłabym siedzieć na tym tarasie wieczność, ale Enna na mnie czekała, a ja nie chciałam wystawiać jej cierpliwości na próbę. Zebrałam swoje ubrania rozwieszone po całym pokoju, spakowałam plecak zgodnie ze wskazówkami znalezionymi w internecie – najcięższe rzeczy kładziemy po środku, nie na samym dnie, ani nie na górze, po środku! Dzięki temu utrzymamy równowagę i nie obciążymy zanadto kręgosłupa. Zrobione. Dalej pozostało mi już tylko ruszyć na spacer po mieście.

Chiesa di S. Giuseppe
Duomo Maria Santissima della Visitazione

Enna jest naprawdę małym, ale przeuroczym miejscem. Najbardziej, we wszystkich wąskich uliczkach, zachwycał mnie ciepły, słoneczny kolor budynków. Wszystkie utrzymane w podobnej tonacji, cała zabudowa jest harmonijna, nie ma tu zbyt wiele miejsca na przypadek.

Zakradałam się do przytulnych podwórek, bram, chciałam wejść głębiej w życie codzienne mieszkańców Enny, podejrzeć je z bliska.

Nie mogłam zignorować jednak miejsc typowo turystycznych, takich jak Zamek Lombardii (Castello di Lombardia) – jeden z największych we Włoszech. Powstał w średniowieczu w miejscu starożytnej sycylijskiej twierdzy, która, dzięki swojemu położeniu w najwyższym punkcie miasta na wysokości 970 metrów n.p.m., przez wiele lat uchodziła za wręcz nie do zdobycia. Rzymianie jednak znaleźli sposób na jej sforsowanie i przedostali się do niej poprzez system kanalizacyjny. Zastanawiacie się pewnie jeszcze skąd nazwa Zamek Lombardii – a z takiej prostej przyczyny, że był chroniony przez Straż Lombardzką.

Pomnik Euno, stojącego na czele I powstania niewolników

Gdy dotarłam do fortecy, oczywiście była zamknięta, ale zwiedziłam jej okolice. Szukałam też trochę natury, kwiatów, motyli, jaszczurek ?. Na Sycylii jaszczurki są wszędzie, starałam się je wszystkie policzyć, ale szybko straciłam rachubę. To prawie tak, jakbyście chcieli zliczyć wszystkich Nowaków w Polsce – palców u rąk mieszkańców jednej wsi by zabrakło

W pobliżu zamku znajduje się też Rocca di Cerere – miejsce, z którego rozpościera się widok na wszystkie strony wyspy. Nie bez powodu Enna nazywana jest Belvederem Sycylii – w dobrych warunkach pogodowych można dostrzec naprawdę wszystkie jej części, w tym wulkan. Cieszyło mnie to połączenie. Choć z oddali, mogłam nadal oglądać jedną z moich faworytek – piękną i groźną Etnę.

Rocca di Cerere

Byłam w tym miejscu jeszcze w nocy, z przyszłym towarzyszem mojej podróży, Salvatore. Mogłam wtedy podziwiać uśpione acz oświetlone nocą miasteczka, a teraz miałam porównanie, oglądając je w ciągu dnia.

Ruszamy w trasę!

I w zasadzie to by było na tyle z Enny, o 12.00 już czekałam na Salvo na Belvedere Marconi. Szczęśliwie jest osobą, którą łatwo rozpoznać, dzięki jego długim, kręconym, kruczoczarnym włosom. No i samochodu też nie da się zapomnieć – stary, zielony Volkswagen, który przemierzał ze swoim właścicielem sycylijskie bezdroża, bywał nie tylko środkiem transportu, ale też sypialnią, czy schronieniem przed złą pogodą. Wrzuciłam plecak – moje oczko w głowie i jedyną stałą rzecz w moim obecnym życiu – do bagażnika. Samochód ugiął się na moment pod jego ciężarem, po czym podskoczył i wrócił do równowagi. Wsiedliśmy do tego rydwanu ognia bez klimatyzacji, otworzyliśmy wszystkie okna i ruszyliśmy z prędkością, która generowała wiatr. Zdecydowanie zbyt delikatny wiatr.

Moglibyście pomyśleć, że wszyscy Sycylijczycy są spaleni słońcem, lgną do niego, ale nie Salvo! Salvo, o licu bielszym niż śnieg, zawsze unikający słońca, człowiek nocy, o raczej melancholijnym usposobieniu, marzący o przeprowadzce do Manchesteru w poszukiwaniu deszczu i zimna. Obok ja, po 5 minutach w jego samochodzie, cała upocona, godząca się ze swoim marnym losem. Ten Manchester w sumie nie brzmiał tak źle, jakby się nad tym głębiej zastanowić.

Przemierzaliśmy autostrady, słuchając muzyki elektronicznej skomponowanej przez Salvo – w ten sposób zarabia na życie, kultywując jednocześnie swoją największą pasję. Rozmawialiśmy o tym, jak bardzo jest ważne, aby robić w życiu to, co się kocha. To, co sprawia Ci przyjemność. Niekoniecznie musisz zarabiać na swojej pasji, aby być szczęśliwym, ale jeśli uda Ci się połączyć te dwie rzeczy, przynajmniej jeden z celów życiowych zostanie osiągnięty. Totalnie. 

Pierwszym przystankiem naszej podróży były Scala dei Turchi (Schody Turków). Jest to majestatyczny klif wznoszący się między piaszczystymi plażami prowincji Agrigento. Jego nadzwyczajna, falista forma i niemal śnieżnobiały kolor przyciągają rzesze turystów. Nazwa zaś odnosi się do piratów tureckich, którzy niegdyś szukali tutaj schronienia przed sztormem. 

W pobliskim barze mieliśmy spotkać się z Alfonso i Karoliną, którzy wyjechali o świcie, bo nie chcieli tracić ani minuty wakacji. Salvo musiał pracować do południa, a ja postanowiłam jechać z nim, aby rano móc jeszcze zwiedzić Ennę i potem dotrzymać mu towarzystwa w trasie. Dotarliśmy z lekkim opóźnieniem. Wysiadłam z tej sauny na kółkach, przeszłam obok reszty naszej ekipy nawet jej nie zauważając. Liczył się dla mnie tylko bar i nieskończone źródło zimnej jak lód, cytrynowej granity. Z tym uczuciem chłodu rozchodzącym się stopniowo od czubka języka aż po końce palców stóp, byłam już w stanie dostrzec ludzi dookoła. Przywitałam Alfonso i Karolinę radosnym uśmiechem. Ustaliliśmy, że ja i Salvo pójdziemy szybko zobaczyć Scala dei Turchi, po czym dalej pojedziemy już wszyscy razem, jednym samochodem. Tym z klimatyzacją. Na-resz-cie.

Wejście na schody przez plażę było zamknięte, wszyscy przedostawali się na klif przez wodę i ja też tak zrobiłam. Zostawiłam Salvo za sobą na plaży, bo miał długie spodnie, których nie chciał zamoczyć. Na dodatek w ręku trzymał torbę z laptopem. Zdecydowanie odstawał od reszty plażowiczów, ale, jak już mówiłam, to nie jest typowy Sycylijczyk! Zresztą już kiedyś tu był, dla niego to nic nowego. Oczywiście w wodzie natknęłam się na mały kamyk, który przeciął mi delikatnie drugą stopę, tak więc teraz już obie były zranione i przynajmniej żadna nie czuła się gorsza od drugiej.

Doczłapałam się w końcu do schodów, udało mi się nie poślizgnąć na skałkach w wodzie, co stanowiło nie lada wyczyn, gdyż wiele innych osób wokół mnie do niej wpadało. Weszłam na schody, zostawiając na nich lekkie ślady krwi wypływającej z mojej rozciętej stopy. Na wypadek gdybym się zgubiła, mogłabym przynajmniej podążać ich tropem. Pospacerowałam, zrobiłam kilka zdjęć, czas gonił, więc szybko wróciłam. 

Musicie wiedzieć, że obecnie teren Scala dei Turchi jest już zamknięty ze względu na ryzyko zawalenia się. Podczas mojego pobytu, nigdzie nie widziałam jeszcze oficjalnego zakazu, dopiero potem ruszyła cała machina, wzmocnione działania ochronne i szereg mandatów dla niestosujących się do zasad turystów. Miałam więc szczęście!

Wróciliśmy do Alfonso i Karoliny, przełożyłam mój plecak z jednego samochodu do drugiego i z wielką ulgą wsiadłam do środka, gdzie już była włączona klimatyzacja. Bosko. Ruszyliśmy. Wywiązała się jeszcze mała kłótnia między Karoliną a Alfonso o zbyt dużą prędkość jazdy. Nikomu sprzeczek nie życzę, ale przyznam, że lubię podsłuchiwać, gdy inni ludzie się kłócą, szczególnie pary.

Miasto białym winem płynące

Naszym celem była Marsala. Umówiliśmy się na jednej z tamtejszych plaż z przyjacielem ojca Alfonso, Fabio. Pogoda wydawała się dość groźna, w oddali było widać błyskawice, nadciągała burza. Nie zabawiliśmy na plaży zbyt długo, ruszyliśmy posłusznie za Fabio. 

A ten to dopiero aparat. Człowiek w wieku blisko 70. lat, a o większej energii do życia niż my wszyscy razem wzięci. Wszędzie go pełno, nie potrafi się zatrzymać, każdy go zna. Ma sporo wolnego czasu, który spędza na plaży i z przyjaciółmi – chyba dosłownie z każdym mieszkańcem Marsali, bo kogo byśmy nie mijali, witał się z tą osobą, gawędził. Głośny, szalony, energiczny – taka starość to złoto.

Cały pobyt zaplanował dla nas właśnie Fabio, nie musieliśmy się zastanawiać nad wyborem hotelu, czy restauracji. Wszystko było już załatwione i na nas czekało. Był naszym przewodnikiem, na którego zawsze mogliśmy liczyć. Najpierw udaliśmy się razem do domu jego przyjaciółki, Lucrezii, która poczęstowała nas pysznymi lodami. Poznaliśmy też jej 15-letniego syna i mamę, która naprawdę wyglądała jak jej siostra. I to w dodatku młodsza!

Następnie kierownik naszej wycieczki zawiózł nas do hotelu, gdzie zostawiliśmy swoje rzeczy, przebraliśmy się i ruszyliśmy podziwiać jeden z najpiękniejszych (przynajmniej według przewodników turystycznych) zachodów słońca na Sycylii w Saline della Laguna dello Stagnone. Jest to miejsce, w którym pozyskuje się tzw. białe złoto Marsali, czyli po prostu sól. Panują w nim ku temu idealne warunki – woda jest płytka, a temperatura wysoka, dzięki czemu sól wytrąca się naturalnie w procesie parowania.

Obecnie salina jest rezerwatem przyrody pod patronatem WWF ze względu na to, że stanowi środowisko naturalne dla ptaków wędrownych, migrujących w kierunku Afryki oraz miejsce wegetacji różnych gatunków traw i krzewów

Usiedliśmy w pobliskim barze, zamówiliśmy aperitivo i wino. Widok na salinę był naprawdę zachwycający i bardzo romantyczny.

Spędziliśmy tutaj cały wieczór. Gdy zrobiło się ciemno, pojechaliśmy na kolację z Fabio, oczywiście w wybranej przez niego restauracji. Objadaliśmy się pysznymi bruschettami i surowymi owocami morza, gawędziliśmy.

Musicie też wiedzieć, że Marsala, oprócz soli, słynie z białego wina, które zresztą sączyliśmy przez cały wieczór. I to nie byle jakie, a Marco de Bartoli – wino produkcji kuzyna Fabio. Trunek o szalenie bujnej konsystencji, świeżym, niczym poranna rosa, bukiecie i barwie bursztynowego świerzopu tańczącego wśród fal burzanu… Czy jakoś tak…no może kiperem nigdy nie będę, ale dobre było w smaku to wino

Do wina zagryzałam zielone oliwki, jedną za drugą. Salvo mówił, że przed zjedzeniem każdej, muszę ją 4 razy pocałować. Spodobała mi się ta gra – musiałam najpierw zdobyć oliwkę pocałunkami, zanim wylądowała w moim żołądku. A wiele z nich spotkał ten los.

Zaś owoce morza to niebywała uczta zarówno dla podniebienia, jak i dla oczu. Wszystkie surowe, tak więc smak nie dla każdego, ale zdecydowanie znalazły moje uznanie. 

– Musisz wyssać też głowę! – wołał do mnie Fabio widząc, jak jadłam wielką krewetkę. 

– No dooobra – odparłam niepewnie, bo już sama komenda traktująca o wysysaniu głowy nie brzmiała apetycznie. Smak jednak to coś zgoła innego. Rzeczywiście posiłek nie byłby kompletny, gdybym tej czynności nie wykonała!

Dzień zakończyliśmy późno i, choć zmęczeni, byliśmy usatysfakcjonowani wszystkim tym, czego doświadczyliśmy. A kolejny zapowiadał się jeszcze ciekawiej! Ale o tym przeczytacie następnym razem…

Przeczytaj również:

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *