Z wypchanym plecakiem na grzbiecie, lnianym workiem na jednym ramieniu i wielką butlą płynu do płukania tkanin w dłoni, wyczołgałam się z autobusu na stacji Palermo Centrale. Dotychczas prałam ubrania w jakimkolwiek mydle, żelu pod prysznic, czy szamponie, które wpadły mi w ręce i uznałam, że muszę sobie pozwolić na ten mały-wielki luksus noszenia miękkich w dotyku ubrań. Luksus, dla którego trzeba się czasem poświęcić i zmęczyć. W końcu to dodatkowy ekwipunek.
Na szczęście hostel, który zarezerwowałam, mieścił się bardzo blisko stacji – około 10 minut na piechotę. Po dotarciu na miejsce podreptałam pod drzwi, które otworzył mi właściciel hostelu, Salvo. Z rozczochranymi włosami i nieprzytomnym wzrokiem wyglądał na zaspanego, zupełnie tak, jakby dopiero co wstał z łóżka. I właściwie to bardzo możliwe, bo Sycylijczycy nie należą do rannych ptaszków. Ani do popołudniowych, jak widać – do hostelu dotarłam po 13.00.
Salvo zaprosił mnie do środa. Rzuciłam swoje rzeczy w kąt i od razu popełniłam błąd – usiadłam w skórzanym fotelu, do którego w kilka sekund się przykleiłam. Gdy w głowie już opracowywałam całą strategię wstania z fotela bez utraty naskórka, Salvo, bardzo miły człowiek, podkładał mi pod nos wodę i espresso. Niezwłocznie zabrał się za formalności związane z moim przyjazdem, a ja leniwie sączyłam wszystkie przyniesione przez niego trunki. Gawędziliśmy trochę o Palermo, przybliżył mi też całą ideę, która przyświecała mu przy tworzeniu hostelu. Salvo poszukiwał życia, w którym codziennie będzie poznawał nowych ludzi i nawiązywał przyjaźnie. Każdego wieczoru oferował też wszystkim przyjezdnym wspólną kolację. Z tym że chwilowo, ze względu na koronawirusa, nie bardzo było z kim. Oprócz mnie w hostelu przebywało tylko dwoje gości – Meksykanin mieszkający od paru lat w Niemczech i dziewczyna z Ameryki Południowej – nie pamiętam dokładnie skąd. Ja jednak na braku gości skorzystałam – w cenie 15 euro za noc miałam dla siebie cały pokój i śniadanie. Chyba nie ma tańszej opcji w całym Palermo.
Gdy załatwiliśmy już formalności, z wielkim wysiłkiem odkleiłam się od skórzanego fotela, odświeżyłam i wyszłam na miasto, bo…
…historia Palermo dzieje się na jego ulicach
I dlatego też pierwszym punktem na mojej liście był targ Ballarò. Pamiętałam bardzo dobrze to wspaniałe uczucie, które towarzyszyło mi podczas wizyty na targu A’ Piscaria w Katanii i niezwłocznie postanowiłam poszukać podobnych, a może nawet i lepszych wrażeń. W końcu po miejscu, którego historia sięga ponad 1000 lat wstecz, można spodziewać się niesamowitej atmosfery. Palermo tętni życiem w każdym swoim zakamarku, o każdej porze dnia i nocy, ale bazary to mieszanka wybuchowa smaków, zapachów, widoków i okrzyków. Nie mogłam się doczekać, aż sama wpadnę do tego kotła.
Targ Ballarò – Palermo podane na talerzu
Była już prawie 14.00, więc ruszyłam w drogę – dość krótką, bo mój hostel znajdował się w centrum, rzut beretem od wszystkich atrakcji turystycznych, w tym Ballarò. Targ jest położony w Albergheria, dzielnicy kontrastów. Choć tak naprawdę tę cechę można przypisać całemu Palermo. Z jednej strony mamy tutaj Ballarò i jego okolice – a więc hałas, totalny chaos i swojską atmosferę. Z drugiej zaś, mieści się tutaj wiele zabytków, takich jak chociażby Pałac Normanów – a więc miejsce kultury, ciszy i spokoju. Do atrakcji turystycznych i dzielnic Palermo wrócimy jeszcze w innym poście. Jak już kiedyś wspomniałam, stolica Sycylii zasługuje na szeroki opis.
Po paru minutach dotarłam na miejsce. Ballarò pękał w szwach od odwiedzających go klientów, kipiał zamętem, wypełniały go kolor i energia. Pod wielkimi parasolami, najczęściej czerwonymi, kryły się stoiska ze świeżymi rybami, mięsem, serami, warzywami i owocami w drewnianych skrzyniach i wiklinowych koszach. Wszystkim, z czego sycylijska kuchnia słynie i z czego może być dumna. Wszędzie dało się słyszeć nawoływanie ludzi do zakupu (typowe dla tego miejsca „abbannìate”), jeden sprzedawca przekrzykiwał drugiego, aby tylko zwabić mnie do siebie. A było z czego wybierać!
Jak na każdym dobrze zagospodarowanym włoskim targu, można tu też przysiąść w barze i smacznie zjeść, chłonąc jednocześnie gwarną atmosferę. Jeśli macie mniej czasu, możecie dorwać w locie na szybko przygotowane przysmaki – np. kubek pełen pysznych i soczystych owoców za 1 euro.
A większy głód niskim kosztem zaspokoją specjały sycylijskiego fast foodu – smażone w głębokim tłuszczu owoce morza zapakowane w rożek papierowy, frittola, pane con panelle e crocchè, pane con la milza, czy, popularne na całej wyspie, arancine (lub arancini, w zależności od regionu – arancine występują m.in. w Palermo i są okrągłe, arancini królują za to w Katanii i również mają kształt kuli, ale z wierzchołkiem u góry i formą przypominają Etnę). Te ostatnie bardzo zasmakowały mi już w pierwszych dniach podróży, ale jak szybko je polubiłam, tak szybko też znienawidziłam. W Palermo, po spróbowaniu jeszcze dwóch, miałam ich totalnie dość i gdy tylko widziałam je na wystawach czy w witrynach, budziły we mnie odruch wymiotny.
Mimo moich nie zawsze pozytywnych doświadczeń z sycylijską kuchnią, z pewnością łakniecie szczegółów dotyczących wyżej wymienionych przysmaków – nie śpimy więc, tylko scrollujemy i czytamy!
Na ruszt wrzucamy najpierw frittolę – przysmak, którego skosztujecie tylko w Palermo i którego sposób przygotowania jest owiany tajemnicą. Mówi się, że tę sekretną wiedzę posiada tylko kilka palermitańskich rodzin. Nie jadłam frittoli, ale podobno są to resztki mięsa, które nie sprzedały się na targu w ciągu dnia. Skupuje się je i przerabia w niewiadomy dla zwykłych zjadaczy chleba sposób. Co tam dokładnie się znajduje? Nie wiadomo i chyba lepiej o to nie pytać.
Pane con panelle e crocchè – jest to buła wypełniona po brzegi krokiecikami ziemniaczanymi oraz placuszkami z mąki z ciecierzycy. Dla mnie mniam.
Pane con la milza (pane ca meusa) – bułka z cielęcą śledzioną i płucem. Co? Mam jeść śledzionę i płuco wątpliwej reputacji z jakiegoś wielkiego gara? Tak! I jak skropisz cytryną, to wcale nie pożałujesz, uwierz mi. A najesz się, że hej!
Arancine – o nich już kiedyś pisałam, więc jeśli jeszcze nie wiecie, czym są, to pozostaje wam się wstydzić, że nie przeczytaliście wpisu o jedzeniu w Katanii! Ale że jestem z natury wyrozumiałym człowiekiem, wyjaśnię wam raz jeszcze. Arancine można porównać do krokietów smażonych w głębokim tłuszczu z ryżem w środku i różnymi innymi dodatkami. Najprostsze, klasyczne wersje to al burro – z masłem i al ragù – z mięsem i sosem pomidorowym. Popularnym smakiem jest też alla norma – z bakłażanem, będącym jednym z kulinarnych symboli Sycylii, zaraz obok opuncji i pistacji z Bronte. Zresztą arancine możecie zjeść też na słodko z kremem z pistacji.
Istnieją takie sery, które są jak najdoskonalszy obłoczek. Rozpływają się w ustach, lekko słodkie, smyrają delikatnie nasze wymagające podniebienia. Do takich serów należy ricotta. Kto jeszcze jej nie jadł, w jakiejkolwiek formie, temu pozostaje czekać na powrót podróży, aby skosztować jej we Włoszech albo chociaż na kolejny tydzień włoski w Lidlu. Poniżej piękna pieczona ricotta.
Moje sumienie nie byłoby spokojne, gdybym nie pokazała wam jeszcze jednego dania – caponata. Jest to sałatka z bakłażana. Będzie to też pierwsze danie na wspomnianym wyżej talerzu. Mimo że bakłażan i sałatka osobno brzmią bardzo niepozornie, a po złożeniu ich obok siebie, wydają się nam jeszcze bardziej niewinne, to w rzeczywistości caponata wcale nie jest tak lekką przekąską. Jest za to niesamowicie pyszna i musicie ją zjeść. Proszę nie zadawać pytań, tylko jeść!
Vucciria i Capo – czyli smakujemy dalej
Nie samym Ballarò żyje człowiek! Palermo może się pochwalić jeszcze dwoma słynnymi targami o długiej historii. Na podium obok Ballarò plasują się Vucciria i Capo.
O ile Capo nadal jest targiem z prawdziwego zdarzenia, do którego zresztą prowadzi jedna z najstarszych w mieście bram, Porta Carini, o tyle o Vuccirii nie mówiłabym już jako o targu. W tym miejscu wszystko uległo diametralnej zmianie. Niegdyś za dnia było tłumnie uczęszczane, dziś pozostało po tym jedynie mgliste wspomnienie, ożywiane czasem przez kilka koślawych straganów. Jak wyglądała Vucciria za czasów swojej świetności, możecie zobaczyć już tylko na zdjęciach czy obrazach, takich jak ten poniżej, autorstwa Renato Guttuso.
W Palermo istniało kiedyś powiedzenie, nawiązujące do tłumów w Vucciria:
I balati ra Vucciria 'un s’asciucanu mai – co oznacza: bele Vucciria nigdy nie wysychają. Zawsze był tutaj ruch, bałagan, na dodatek na bieżąco trzeba było te bele myć wodą, aby usunąć brud i resztki jedzenia, w tym ryb.
Dziś Vucciria budzi się wieczorem, gdy mieszkańcy i turyści zbierają się na apéritif, kolację, a potem balują do białego rana. Jest to tanie miejsce, w którym można dobrze zjeść – byłam tam, jadłam, chłonęłam atmosferę gorącego sycylijskiego wieczoru.
Przy czym nie chłonęłam jej w samotności – do Vucciria wybrałam się w towarzystwie Salvo i jednego z mieszkańców hostelu. Salvo mówił łamanym angielskim, więc, jako że oprócz niego tylko ja znałam włoski, ciężko było nam rozmawiać jednocześnie w trójkę. Tak czy siak więcej uwagi poświęciłam Meksykańczykowi z hostelu, od którego biła energia i niesamowita radość. Zaraz na wstępie dowiedziałam się, że przyjechał na wakacje do Włoch w poszukiwaniu przystojnych blondynów. Chciał się wybrać na łowy również tego wieczoru – zaproponował mi wspólne wyjście na tańce, ale po zjedzeniu ogromnej pizzy chciałam już tylko dotoczyć się do hostelowego łóżka.
Link do galerii zdjęć: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/ballaro-i-jedzenie/