Zakup biletu, czyli co korona złego lub dobrego uczyniła
Nie zdziwi Was zapewne, że aby dolecieć do Katanii, musiałam szukać lotu z innego miasta niż moja piękna, poczciwa Łódź. Pierwszym, oczywistym wyborem była Warszawa, jednak po sprawdzeniu cen lotów nie piałam z zachwytu. Wyjazd chciałam odbyć jak najniższym kosztem, tymczasem już na starcie lot z Warszawy do Katanii w niedzielę 5 lipca kosztował ok. 700 złotych. „I to jest ta obniżka cen w dobie koronawirusa, pytam?!” Nie, nie, nie. Szukałam dalej. Na szczęście udało się szybko i bez bólu – Pyrzowice, lotnisko oddalone o 2 godziny samochodem od Łodzi, wcale nie tak daleko. Za bilet zapłaciłam 116 złotych – widzicie tę różnicę? WOW! Kupiłam jeszcze bagaż rejestrowany, do 10 kilo, razem wyszło niecałe 400 złotych. Akurat zmieściłam się w kwocie vouchera, który dostałam od Wizz Air’a za odwołany lot do Katanii z 31 maja. BTW, dochodzą mnie słuchy, że bardzo wiele osób ma problem z odzyskaniem pieniędzy za odwołany lot, niezależnie od linii lotniczych. W moim przypadku, gdy Wizz Air odwołał lot, załatwiłam wszystko trzema kliknięciami. Mogłam dostać pieniądze na konto (100% kwoty) lub voucher na kolejny lot z Wizz Air’em (120% kwoty). Nie wahałam się ani chwili, wybrałam tę drugą opcję. Potem już tylko czekałam na TEN dzień.
TEN dzień – sytuacja na lotnisku i lot do Katanii
5 lipca, przemierzając A1-kę srebrnym Golfem, zastanawiałam się, jak będzie wyglądał lot i sytuacja na lotnisku. Spodziewałam się opóźnień, chaosu, wzmożonej kontroli. Tymczasem cała sytuacja podobała mi się jeszcze bardziej niż w epoce „przed koronnej”.
Po pierwsze, nikt ze mną na lotnisko nie mógł wejść, aby mnie pożegnać, powiedzieć smutne „do zobaczenia kiedyś”. Mogą wejść tylko osoby posiadające bilet i jest to sprawdzane przy wejściu do terminala. Dla niektórych to może być minus, dla mnie był to ogromny plus. Znacznie łatwiej było mi się pożegnać pod lotniskiem z dotychczasowym życiem i bliską mi osobą, choć nie obyło się bez łez.
Przy wejściu stoi też bramka z czujnikiem temperatury, ale nikt mnie o tym nie poinformował, ja nie ogarnęłam, przeszłam obok, niezauważona. Na lotnisku trzeba było nosić maseczki i utrzymywać dystans społeczny – bez problemu, jak Pan każe, Panie Kierowniku!
Po kilku minutach już czekała mnie odprawa bagażowa. Krótka kolejka, Pani wręczyła mi formularz do wypełnienia, który miałam potem przekazać ekipie Wizz Air’a i władzom Włoch po dotarciu na miejsce. W nim złożyłam oświadczenie, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie przebywałam poza granicami UE. Nikt jednak na pokładzie samolotu ani na lotnisku w Katanii nie poprosił mnie o przekazanie formularza.
Rzeczą, która podobała mi się najbardziej, było oczekiwanie na lot już poza strefą zakupów bezcłowych, a to dlatego, że nikt nie mógł obok mnie siadać! Między jedną, a drugą osobą musiały być dwa siedzenia wolne. Tak dużej przestrzeni osobistej na lotnisku jeszcze świat nie widział, a przynajmniej dla mnie było to totalnie nowe doświadczenie.
Boarding również upłynął przyjemnie i bez wzmożonej kontroli, a sprawy potoczyły się migiem. Na pokładzie było maks. 30 osób i jeszcze nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, aby start nastąpił tak szybko po wejściu do samolotu. Ku mojemu zdziwieniu, wszystkie siedzenia obok mnie były zajęte. Steward poprosił, abyśmy pozostali na miejscach zgodnych z naszymi kartami pokładowymi do czasu, aż wzniesiemy się w powietrze. Gdy można było już odpiąć pasy bezpieczeństwa, dwie miłe Panie siedzące obok mnie, przesiadły się, a ja miałam cały rząd dla siebie. Idealnie!
Oficjalnie podczas lotu trzeba było nosić maseczki. Do tej reguły stosowała się cała załoga Wizz Air’a, ale nikt nie zwracał uwagi na pasażerów, którzy ich nie nosili. I zresztą nic dziwnego, bo dystans społeczny był zachowany i to aż w nadmiarze!
Po dwóch godzinach dotarliśmy na lotnisko w Katanii – wysiedliśmy z samolotu przez rękaw, niczym burżuazja z pierwszej klasy. Podobno był pomiar temperatury, ale ja widziałam tylko jakiegoś pana, który stał z tabletem w ręku i patrzył na ludzi podejrzliwie. Nie wyciągnął jednak żadnego termometru, czujnik chyba musiał być gdzieś w ukryciu. Cóż, „covidowa” technologia idzie naprzód.
Dojazd z lotniska do hotelu w centrum Katanii
Mając ze sobą już wszystkie bagaże, udałam się na poszukiwanie autobusu, który mógłby dowieźć mnie do centrum. Można dojechać z lotniska miejskimi autobusami, nie miałam jednak ochoty na wałęsanie się po okolicy z moimi tobołkami, wsiadłam więc w ALIBUS – przystanek był zaraz za rogiem, po lewo od wyjścia z lotniska. Autobus dowiózł mnie bezpośrednio do historycznego centrum Katanii. Bilet kosztował 4 euro – sporo, ale wygoda była dla mnie ważniejsza, szczególnie, że było już dość późno i gorąco.
Do hotelu dotarłam ok. 22.00. Przyjęła mnie Carlotta, która mówiła łamaną angielszczyzną, a gdy mówiłam do niej po włosku, odpowiadała po angielsku, tłumacząc wcześniej wszystko w translatorze Google’a. Nie licz tu człowieku na logikę.
W każdym razie dotarłam i już pierwsze chwile w Katanii mi się podobały. Mój pokój z balkonem był wystawiony na uliczkę z knajpkami, nieopodal znajdował się Piazza dell’Indirizzo, pełny ludzi i muzyki na żywo. Poczułam, że wszystko tutaj jest pozytywne, tętni życiem i że to jest właśnie TO!
Zmęczona, po całym dniu wrażeń, postanowiłam jednak przełożyć start mojej sycylijskiej przygody na jutro.