W końcu nastąpił ten przełomowy moment w mojej podróży – opuściłam Sycylię i promem w 30 minut przedostałam się z Messyny do Reggio di Calabria (koszt: 10 EUR), skąd samochodem odebrał mnie Sebastiano – kolejny gospodarz z couchsurfingu. Zanim na dobre rozgościłam się w jego wygodnym, klimatyzowanym samochodzie, wybraliśmy się na spacer po nadmorskim bulwarze (Lungomare Falcomata). Pogoda była przyjemna, jak zresztą i nasza pogawędka.

Reggio di Calabria – historia, położenie i główne atrakcje turystyczne


Reggio di Calabria jest miastem o długiej historii. Zlokalizowane jest w regionie Reggio Calabria na południu Włoch, niemalże na styku z Sycylią – stąd do Sycylii już tylko 3 km przez Cieśninę Mesyńską. Jest to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo – miasto traci sporo turystów, którzy traktują je jako przesiadkowo w drodze na wyspę. Stanowi również bardzo ważny punkt na mapie transportowej tej części kraju.

W starożytności teren ten był częścią Wielkiej Grecji, a później kolejno: Królestwa Sycylii i Królestwa Neapolu. Miasto wielokrotnie było nawiedzane przez niszczycielskie trzęsienia ziemi. Obecnie głównymi jego atrakcjami turystycznymi są termy rzymskie oraz Zamek Aragoński (Castello Aragonese). Aragończycy zresztą uczynili z miasta stolicę regionu Reggio Calabria.

Trzy symbole Reggio Calabria – bergamotka, nduja i 'Ndrangheta

Oficjalnym symbolem całego regionu jest tak naprawdę tylko bergamotka, uprawiana tutaj od czasów końca średniowiecza. Pozwoliłam sobie jednak dodać jeszcze dwa – nduję oraz 'Ndranghetę. Nduja to bardzo pikantna kiełbaska, przysmak regionu. ’Ndrangheta to duża część historii współczesnej Reggio Calabria – mafia. Turyści jednak mogą się tutaj czuć dość bezpiecznie – obecnie działania mafii są skierowane przeciwko budynkom rządowym.

Dom Sebastiano


Sebastiano mieszkał na przedmieściach. Opowiedział mi, że ceni sobie prywatność własnego domu, w niewielkiej, acz zapewniającej spokój, odległości od miasta. Kupił dom jakiś czas temu – stary, właściwie cały do remontu. Wybór ten był podyktowany jego zamiłowaniem do rustykalnych wnętrz i architektury. Był jeszcze w procesie odnawiania swojego lokum, ale zdecydowanie można było już w nim mieszkać.
I rzeczywiście po przyjeździe na miejsce, to co zauważyłam, to charakterystyczne ruiny starego domu – z zewnątrz wyglądało to niezwykle klimatycznie.


Wewnątrz, oprócz uroczej, małej sypialni, przygotowanej specjalnie dla mnie, największą atrakcją był ogromny pies, dziwnie zgrywający się z tak niewielką przestrzenią. Dzięki niej wydawał się jeszcze większy, niż był w rzeczywistości. Okazał się jednak niesamowicie przyjaznym przytulasem i pieszczochem.


Był to już kolejny włoski dom, w którym panował nieład i tutaj naprawdę można było go nazwać artystycznym.
Dalej Sebastiano zaprowadził mnie do swojego ogrodu, pełnego krzewów i drzew ze świeżymi ziołami, warzywami i owocami, takimi jak figi. Jednymi z moich ulubionych owoców, które z powodzeniem mogą zastąpić najsłodszą czekoladę, a nawet smakiem biją ją często na głowę.
Lokum Sebastiano przywodziło na myśl jedno określenie – sielanka. Było tutaj cicho, otaczały nas wzgórza i natura. Był to dom z duszą.


Zapadło już późne popołudnie, wieczorem planowaliśmy wyjść na miasto potańczyć z jego znajomymi. Wystroiliśmy się odpowiednio do tej okazji i ruszyliśmy na bulwar nadmorski – pełen ludzi, głośnej muzyki, zabawy. Znajomi Sebastiano jednak nas wystawili, ja nie miałam wielkiego parcia na dancing, więc pożyliśmy trochę tą dziką atmosferą, pospacerowaliśmy i wróciliśmy do domu.

A może nad morze?


Kolejny dzień w programie zawierał kąpiel w morzu – pogoda nie wydawała się zbyt obiecująca, ale mimo zapowiadanego deszczu, pojechaliśmy na plażę. Kąpałam się w morzu nieustannie – nie z potrzeby orzeźwienia, ale ruszania się i zażycia sportu jako takiego, innego niż spacer. Cały czas wisiały nad nami złowrogie chmury, ale nie poddawaliśmy się i do ostatniej minuty korzystaliśmy z okazji na kąpiel.


Gdy wreszcie zaczęło padać, wróciliśmy do domu na obiad – i to fantastyczny, obfity, zakrapiany różowym, musującym winem. Jedno z moich ulubionych tutejszych dań – pasta scoglia, czyli makaron z owocami morza. Super prosty w przygotowaniu, a do tego mega sycący. Nawet za bardzo – w połączeniu z musującym winem stworzył niesamowicie pompującą mieszankę w moim brzuchu, po której mogłam już tylko dotoczyć się do kanapy i na niej położyć.

Było to leniwe popołudnie z pilotem od telewizora w dłoni, skoncentrowane na produkcji nadmiernej ilości soków trawiennych. Na szczęście pogoda w pełni usprawiedliwiała lenistwo.

Góry i nduja

Ostatni dzień u Sebastiano przyniósł dobrą pogodę, a z nią przyszła też i aktywność fizyczna – pojechaliśmy z jego bratem i jego dziewczyną w góry. Postanowiłam przygotować się na trekking – ubrałam się na sportowo, spakowałam odpowiednio dużo wody i oczywiście aparat fotograficzny, gdyż góry zawsze zapowiadają obiecujące widoki. Po przejechaniu większości trasy samochodem, zresztą bardzo wymagającej, która okrężnie prowadziła nas ku górze, z zawrotami głowy i mdłościami wytoczyłam się z samochodu. Okazało się, że głównym punktem jest zjedzenie obiadu na miejscu + max 20 minut spaceru po lekko nachylonym terenie. Nie powiem, ale outfit, który prezentowali Francesco i Francesca (tak, są parą), zapowiadał raczej leniwe niedzielne popołudnie, więc mogłam się tego domyślić.

Tradycyjny włoski obiad

Do tej pory nie zaznałam jeszcze, czym dla Włochów jest pełen niedzielny obiad. Widząc menu, od razu postanowiłam, że zjem tylko jedno danie, zamiast tradycyjnej przystawki składającej się z serów i wędlin, pierwszego dania, którym jest makaron lub risotto oraz drugiego dania, którym jest najczęściej kawałek mięsa z warzywami. Skusiłam się na kalabryjski przysmak – makaron z ndują, czyli pikantną kiełbaską. Przyzwyczajona do myśli, że to, co dla Włochów pikantne, dla mnie jest dość mdłe, absolutnie nie obawiałam się reakcji mojego przełyku na pierwszy kęs. Wszyscy ostrzegali mnie, że nduja jest naprawdę ostra i radzili się zastanowić – jak ostatni chojrak stwierdziłam jednak, że na pewno mnie to nie ruszy, w końcu, ej, ragazzi, byłam w Indiach i wiem, co to znaczy ostre!


Nie doceniłam jednak Kalabryjczyków i ich zamiłowania do pikanterii. Uwierzcie mi, nduja to nie żarty, lepiej przygotować się na palący przełyk i nie zgrywać chojraka. Danie okazało się na szczęście nie tylko zaskakująco ostre, ale też smaczne. Lucky me.


Po obiedzie rundka po okolicy, trochę zieleni, krótki spacer, który koniecznie musiałam odbyć, bo w końcu po to w te góry przyjechałam! Zmusiłam nieco resztę ekipy do ruszenia tyłków po srogim obiedzie i spalenia choć 1 / 10 tego, co zjedli. Charyzmy jednak zabrakło mi na to, aby wspięli się ze mną na górę – spoko, leniwa niedziela mode włączony.
Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy z Sebastiano dość pracowicie w jego ogrodzie, zbierając owoce. Patrzcie tylko, jakie bogactwo!


Przed wyruszeniem w drogę dostałam wałówkę w postaci słoiczka z kremem z pistacji – mówiłam Sebastiano, że mogłabym go pochłaniać łyżeczkami. Kolejny prezent od wspaniałego gospodarza, na dodatek bardzo praktyczny.

Dom Sebastiano zapamiętam zawsze jako jeden z najbardziej przyjaznych i relaksujących miejsc na mapie mojej wyprawy – a do tego będzie dla mnie synonimem kuchni pełnej smaków i ogrodu pyszności!

Link do galerii zdjęć z Reggio Calabria: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/reggio-calabria/

Przeczytaj również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *