Nadszedł czas na pożegnanie z piękną, pełną życia prowincją Palermo i przywitanie Messyny. Przed Wami ostatni przystanek mojej podróży po Sycylii – Torre Faro i Capo Milazzo.
Znawcy trunków włoskiego pochodzenia myślą pewnie, że do tego regionu sprowadziło mnie piwo Messina. Zapewniam jednak, że nie było ono moim priorytetem! Po prostu czułam, że czas już podjąć kroki, dzięki którym stopniowo wydostanę się z wyspy, a stąd do kontynentalnych Włoch już bardzo blisko.
Palermo -> Messyna -> Torre Faro
Z Palermo do Messyny dojechałam w 3 godziny pociągiem. W mieście nie zabawiłam jednak ani chwili, tylko od razu ruszyłam autobusem do Torre Faro, gdzie oczekiwał mnie Gianluca, gospodarz z couchsurfingu.
Z przystanku autobusowego w Torre Faro podreptałam pod wyznaczony adres. Za bramą krył się wielki ogród i typowy, wielopokoleniowy, włoski dom rodzinny. Po kilku minutach znałam już całą familię mojego nowego gospodarza i zostałam poczęstowana owocami świeżo zerwanymi z drzewa. W domu panowała cudowna, gwarna atmosfera, wypełniona śmiechem dzieciaków, co stanowiłoby idealne tło dla reklamy Ikea, gdyby nie artystyczny nieład w każdym zakamarku. Artystą o największym ładunku wyobraźni okazał się Gianluca – jego lokum na ostatnim piętrze było duszne, pełne gratów. Widać było, że nie spędza tam zbyt dużo czasu. Zaskoczyła mnie jednak spora doza otwartości i zaufania, manifestująca się kotarą w miejscu drzwi do łazienki. Nie martwiło mnie to jednak – jako człowiek, który był na Woodstocku, z kwestią toalety poradzę sobie w każdej sytuacji.
Po krótkiej wycieczce orientacyjnej przeszliśmy do fazy planowania – Gianluca musiał dokończyć coś w pracy, ja w tym czasie zamierzałam zobaczyć miasteczko i chwilę poplażować. Umówiliśmy się na konkretną godzinę, aby zjeść razem kolację.
Położenie Torre Faro i jego największa atrakcja turystyczna
Nie spodziewałam się zbyt wielu miejsc do zwiedzenia, poczytałam jednak trochę o historii miasteczka. Jedną z ciekawostek jest położenie Torre Faro – na styku dwóch mórz – Tyrreńskiego i Jońskiego, co odpowiada za występowanie tutaj silnych wiatrów i prądów morskich. Co więcej, to właśnie tutaj Cieśnina Mesyńska jest najwęższa – od kontynentalnej Italii dzieliły mnie już tylko 3 km.
Zarówno w Torre Faro, jak i po drugiej stronie morza, w Reggio Calabria, znajdują się nieużywane już pylony mesyńskie, które stanowiły niegdyś połączenie energetyczne między Sycylią, a stałym lądem. Jakiś czas temu linia energetyczna została zastąpiona podwodnymi kablami, a teraz pylony stanowią już tylko 232-metrowe zabytki.
Mit o Scylli i Charybdzie
Z Cieśniną Mesyńską i występującymi w niej silnymi wirami wiąże się mit o Scylli i Charybdzie. Stanowiły one dwa zagrożenia czyhające po obu stronach cieśniny na przepływających przez nią żeglarzy. Scylla, gdy tylko wypatrzyła potencjalną ofiarę, wyłaniała się z groty i porywała ją w jej czeluści. Charybda była zaś wirem wciągającym łodzie w otchłań wód Morza Sycylijskiego. Wielu nieszczęśników poległo w starciu z tymi dwiema bestiami, ale jedną z postaci, która zwycięsko uszła z życiem, był Odyseusz. Zadziwiające jest, że nawet w tak mało znanym włoskim miasteczku, można zetknąć się z kawałkiem ciekawej legendy.
Włóczyłam się po zakątkach Torre Faro, z trzech stron otoczonego morzem. Przyglądałam się ludziom na plaży, kąpałam i opalałam w pełnym słońcu.
Złapała mnie też burza, którą musiałam przeczekać pod mostem, ale za to nagrodą była piękna tęcza!
Jazda bez trzymanki
Jako że podczas podróży po wyspie moje pojmowanie czasu mocno się zmieniło, spóźniłam się na kolację z Gianlucą. Przyznał, że jestem pierwszą znaną mu Polką, która nie przychodzi na czas na umówione spotkanie, co uznał za moją zaletę. Cóż, mogłam już z czystym sumieniem mówić o sobie jako o Sycylijce – przynajmniej w tym jednym, małym procencie. Duma!
Nie oglądając się za siebie, wskoczyliśmy na skuter i pojechaliśmy do maleńkiej pizzerii zgarnąć nasze zamówienie – czekając na wszystkie wypieki, zajadaliśmy się gigantycznym i przepysznym panzerotto – czyli czymś w rodzaju frytowanego pieroga z serem i zieloną cebulką w środku. Oczywiście nadzienie może być też inne, wedle uznania. Wzięłam pierwszy kęs i olaboga, rozpływałam się nad smakiem tłustego, ciągnącego się sera i nawet nie przejmowałam się poparzonym podniebieniem.
W drodze powrotnej czekała mnie jazda bez trzymanki – siedząc z tyłu i mając dwa pudełka pizzy w rękach, musiałam napinać mocno mięśnie brzucha, aby utrzymać równowagę – przynajmniej potrenowałam chwilę przed kontynuacją obżarstwa. Gianluca również rozumiał powagę sytuacji i aby uniknąć utraty cennej i pysznej pizzy, jechał powoli.
Pizze dotarły do domu bez uszczerbku na formie i jakości. Rozsiedliśmy się wygodnie na tarasie. Gianluca specjalnie dla mnie wydobył ze swojej spiżarni zakurzoną już butelkę piwa. Sam jest abstynentem, ale zawsze ma coś w zapasie dla przyjezdnych.
Rozmawialiśmy długo o podróżach i przygodach, zmieniającym się wokół nas świecie. Gianluca jest wspaniałym człowiekiem – pełnym wrażliwości, doceniającym naturę, a przy tym mocno wyrażającym swoje poglądy i opinie. Z każdą nowo poznaną osobą uczyłam się czegoś nowego i otwierałam jeszcze szerzej oczy na świat.
Ten pierwszy raz w Capo Milazzo
Drugi dzień miał być pełen ekstremalnych wrażeń. Czekało mnie nie lada wyzwanie – pierwsza w życiu wspinaczka skałkowa. Dotąd nie wspinałam się nawet po ściance. Udaliśmy się w tym celu do Capo Milazzo, zgarnąwszy po drodze kilku znajomych. Jednym z nich był nastolatek, który spędził rok na wymianie szkolnej we Wrocławiu i władał świetną polszczyzną. Byłam naprawdę miło zaskoczona, a moje serduszko ucieszyło się jeszcze bardziej, gdy powiedział, że mu się u nas podobało.
Gdy tylko dojechaliśmy na miejsce, zabraliśmy się do przygotowań. Musiałam wcisnąć się w okropnie niewygodne, maleńkie buty, w których ledwo czułam palce, a potem zabezpieczyć się liną. Obserwowałam bacznie innych – Gianluca skałę pokonał w imponującym czasie 10 minut. Patrząc, z jaką łatwością i zwinnością to robi, pomyślałam sobie, że dam radę i ja.
Gdy Gianluca wspinał się już na kolejną skałę, ja zaczęłam swoją przygodę. Byłam pełna gotowości i odwagi! Asystowała mnie nastoletnia nieznajoma. Posłusznie słuchałam jej wskazówek i wspinałam się do góry. Po 10 minutach i pokonaniu naprawdę niewielkiej wysokości byłam w kropce. Nie wiedziałam, co dalej zrobić z nogami i rękami – po prawej stronie nie sięgnę, bo się rozerwę, po lewej wnęka jest za płytka na ustawienie stopy…Patrzyłam to w górę, to w dół i po chwili, cała spocona wydyszałam „chcę na dół”. Dziewczyna nie starała się mnie zachęcać do dalszej wspinaczki, miała dla mnie serce i ściągnęła w dół. No cóż, nie mogło być tak pięknie, jak to sobie wymyśliłam. Popatrzyłam jeszcze na innych, zazdroszcząc im siły i odwagi, po czym znudziłam się i ruszyłam trochę pozwiedzać.
A Capo Milazzo to piękne miejsce – spójrzcie sami.
Po jakimś czasie wróciłam do mojej ekipy. Gianluca tym razem już się nie wspinał, czekał na mnie pod skałą ze spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Stwierdził, że następnym razem będę się wspinać pod jego czujnym okiem i nie pozwoli mi tak szybko zrezygnować. No doooobra, skoro tak bardzo nalegasz, to kiedyś znów spróbuję pokonać tego potwora!
Daaary, dary losu
Jako że wszyscy (oprócz mnie) mocno się spocili i zmęczyli wysiłkiem fizycznym, kolejną aktywnością do odhaczenia była orzeźwiająca kąpiel w morzu. Nie wybraliśmy jednej z najbardziej zatłoczonych plaż – i to właśnie doceniam w podróżach z lokalsami – mogę poznać zakamarki, których nie znajdę na liście top 10 miejsc do odwiedzenia w Trip Advisor.
Dojście było dość wąskie, ale dotarliśmy na maleńką, kamienistą plażę. Zostałam już z samymi chłopami, wszyscy (oprócz mnie) rozebrali się do naga i wskoczyli do wody. Kąpaliśmy się przez jakiś czas, po czym usiedliśmy na plaży. Gianluca znalazł wśród kamyków pozostawioną przez jakąś plażowiczkę, połamaną spinkę do włosów. Wręczył mi ją z namaszczeniem i wielkim oddaniem. Oczywiście doceniłam gest, ale ten oryginalny prezent pozwoliłam sobie zostawić na plaży.
Na nasz dziki parking wracaliśmy w ciemnościach. Po drodze napotkaliśmy kilka krzewów opuncji – skorzystaliśmy z darów matki natury i zerwaliśmy spory ich zapas. Zanim jeszcze przeskoczyliśmy przez ogrodzenie oddzielające nas od pozostawionego na poboczu samochodu, wpatrywaliśmy się w magiczny moment zachodzącego słońca.
Kolejnego dnia rano dostałam kolejny prezent – tym razem niesamowicie piękny. Gianluca wręczył mi książkę Alberta Espinosy The Yellow World. Była to książka wędrująca z rąk do rąk. Jakiś czas temu Gianluca dostał ją od jednego ze swoich gości. Po przeczytaniu miałam ją przekazać dalej. Tak też zrobiłam i to jeszcze podczas tej podróży. Otrzymał ją Pietro – kolejny gospodarz, który ugościł mnie w Rzymie (książkę skończyłam czytać będąc jeszcze w Neapolu). Każdy tymczasowy posiadacz książki musiał wpisać się na jej ostatniej stronie – imię, nazwisko, miejsce oraz datę. Mój wpis był czwarty.
Linki do galerii zdjęć:
Torre Faro: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/torre-faro
Capo Milazzo: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/capo-milazzo