Tytuł i zajawka mówią wiele o moich wrażeniach z podróży do Tropei, ale tych, którzy nie lubią zatrzymywać się na nagłówkach, zapraszam do dalszej lektury.

Skąd wziął się pomysł na Tropeę? Tutaj znów mogę odesłać do zajawki. Tak, padłam ofiarą pięknych zdjęć znalezionych w internecie i uznałam, że muszę zobaczyć to miejsce.

Gdzie będę spać?

Tradycyjnie zaczęłam od poszukiwań noclegu na couchsurfingu, ale nie znalazłam nic w Tropei. Sprawdziłam ceny wynajmu pokoju w hotelu, ale te przyprawiały o ból głowy. Jednocześnie wygórowane ceny wykreowały we mnie ogromny apetyt na Tropeę. To po prostu musiało być spektakularne miejsce, w końcu za te niewarte uwagi nie trzeba płacić aż tyle, prawda?

Nie poddałam się więc i szukałam dalej. Znalazłam nocleg u jednego z gospodarzy z couchsurfingu – Giuseppe, w położonym dość niedaleko mieście Vibo Valentia.

Bo przecież nic nie jest w życiu idealne

Z Reggio di Calabria dojechałam tam autobusem. Dalej dotoczyłam się taksówką z miłym starszym Panem, który dał mi znaczą zniżkę w nadziei na poślubienie mnie w bliżej nieokreślonej przyszłości. Będąc pod wyznaczonym adresem, który okazał się nie być domem Giuseppe, a jego B&B, dostałam informację, że nie może mnie tam przenocować. Obiecał jednak, że przewiezie mnie do innej swojej posiadłości, całkiem niedaleko. Nie miałam nic przeciwko, ogólnie doceniłam fakt, że facet, zamiast wynajmować ten pokój za kasę, postanowił podarować mi 2 noclegi w nim za darmo.

A Vibo Valentia prezentowała się następująco:

Po jakimś czasie Giuseppe podjechał po mnie samochodem. Zaczęliśmy miłą pogawędkę, uprzedził mnie, że jest okropnie zapracowany i najprawdopodobniej nie da rady spędzić ze mną czasu. Muszę przyznać, że wizja spędzenia kilku dni bez konieczności dostosowywania się do innych, wydała mi się bardzo kusząca.

Po jakichś 15-20 minutach dojechaliśmy do celu. Mocno oddalonego od jakiegokolwiek przystanku autobusowego. Nie przejmowałam się zbytnio, bo w każdej sytuacji sobie poradzę i jakoś do tej Tropei dojadę. A byłam zdeterminowana.

Jak tam dojadę?

Plan był prosty – dojechać autobusem do Vibo Marina, a stamtąd pociągiem do Tropei. W genialnym planie był pewien szkopuł – nie byłam już w Vibo Valentia, zgodnie z pierwotnym założeniem, a w miejscu, z którego nie było żadnych połączeń w kierunku Tropei. Czekała mnie godzinna przechadzka do Vibo Valentia, no bo ej, za taxę nie będę płacić, a spacerować lubię.

Wyszłam więc jeszcze pod osłoną nocy, a cichy, mglisty i dość chłodny poranek wynagrodził mi ten wysiłek.

Minąwszy kilka bezpańskich psów o łagodnym usposobieniu i pokonawszy dużą część trasy poboczem ruchliwej drogi, dotarłam do celu. Teraz musiałam już tylko odnaleźć przystanek (oznaczenie przystanków wcale nie jest takie oczywiste, często we Włoszech po prostu ich nie ma) i czekać na autobus.

Na szczęście jedna z małych kawiarni była otwarta już od 6 rano. Weszłam do niej, aby wypić kawę, a miła Pani udzieliła mi wskazówek dotyczących dojazdu. Akurat wyjmowała z piekarnika świeże rogaliki z marmoladą, nie miałam więc innego wyjścia, jak kupić sobie jeden na śniadanie.

Czekałam i czekałam, aż w końcu autobus nadjechał. Po jakiejś godzinie znalazłam się w Vibo Marina. Byłam nad morzem i robiło się coraz bardziej wakacyjnie. Miałam sporo czasu do pociągu, więc pospacerowałam.

Nadszedł czas na ostatni odcinek mojej podróży – obiecującą niezapomniane wrażenia Tropeę. Jechałam tam z niemałą ekscytacją, w końcu podróż obfitowała w trudy, a wszystko po to, aby zobaczyć jeden widok. Tak, właśnie ten poniżej! Majestatyczny klif, z którego wręcz wyrastają domy, jakby były jego naturalną częścią. Charakterystyczne łuki wykute w skale to dawne korytarze, stanowiące zbiorniki na zboże, z których łatwiej było ładować je na statki i transportować.

Krótko o historii

Według legendy, Tropea została założona przez Herkulesa, co zdecydowanie dodaje jej uroku.

Położenie miasta i zasoby granitu sprawiły, że szybko się rozwijało i stanowiło łakomy kąsek dla najeźdźców. Rządzili nim m.in. Bizantyjczycy, Normanowie, czy Księstwo Neapolu.

W XVI wieku zapanował tutaj kryzys, podyktowany klęską głodu i spowolnieniem gospodarczym, z których Tropea zaczęła się podnosić dopiero po 200 latach.

Co zaoferowała mi Tropea?

Miasto pękało w szwach. Na plaży nie było gdzie wściubić nosa. Ulicami tłumy ludzi płynęły szybkim nurtem. Niemal wszędzie w kadr pchała się głowa jakiejś ciekawskiej turystki, która, tak jak ja, spodziewała się cudownej atmosfery. Widoki były piękne, ale dla mnie Tropea to przepełniona plaża, ceny wysokie jak klif, na którym została zbudowana i tłumy nie do przejścia. Najwyraźniej również w sezonie pandemicznym, latem 2020 roku.

Oprócz domów wzniesionych na klifie, malowniczo położony jest również Kościół na Wyspie (Santuario di Santa Maria dell’Isola di Tropea).

Jeśli macie ochotę zwiedzić go w środku, przygotujcie sobie 2 euro w gotówce. Zresztą pamiętajcie, aby zawsze mieć ze sobą we Włoszech jakąś gotówkę, bo większość miejsc nie przyjmie zapłaty kartą w niskiej kwocie.

Ponadto warto powędrować sobie po mieście – jeśli uda wam się ominąć dzikie tłumy, będzie to przyjemnością. Z drugiej strony, co kto lubi, niektórzy przepadają za chaosem luksusowych kurortów i odnajdą się tutaj idealnie.

Coraz dalej od ideału

Moje wrażenia z tej wycieczki byłyby na pewno lepsze, gdyby nie nagły telefon od Giuseppe. Poprosił, abym jak najszybciej się spakowała i wyniosła z pokoju, bo właśnie ktoś go zarezerwował. Zaproponował, że wyniesie moje bagaże, aby mogła zostać w Tropei dłużej, ale ej, nikomu obcemu nie pozwolę pakować moich skarpetek. Powiedziałam, że mogę być najwcześniej za 4 godziny. Przystał na to i tak naprawdę po 1,5 godziny spędzonej w Tropei, już musiałam się z niej zbierać.

I tak na wylocie z miasta pochwyciłam jeszcze kawałek pizzy z czerwoną cebulą, z której Tropea słynie – nie wiem jednak, w czym ten smak góruje nad innymi odmianami cebuli, chyba nie zauważam takich niuansów. Tak czy siak pizza była dobra.

Z tejże słynnej cebuli robi się również znaną wszystkim lokalsom konfiturę, której nie miałam już okazji posmakować.

Pokonując trasę powrotną, drepcząc z Vibo Valentia do hotelu w pełnym słońcu, dostałam wiadomość od Giuseppe. Mój pokój już nie był potrzebny i mogłam w nim zostać. No cóż, może i sympatyczny z niego człowiek, ale właśnie przyczynił się już po raz drugi do mojej tułaczki. Ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, tak?

Linki do galerii zdjęć:

Vibo Valentia i Vibo Marina: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/vibo-valenzia-i-vibo-marina/

Tropea: https://www.sobieradziwpodrozy.pl/portfolio/tropea/

Przeczytaj również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *