Enna – nazwa podobna do Etny, niemal identyczna. Właśnie to miejsce miało mi zapewnić spokój i chłód, którego tak rozpaczliwie szukałam na Etnie. Znalazłam to i odkryłam, że nadal było mi mało. Decyzję podjęłam szybko. Enna to samo centrum Sycylii, miasto położone daleko od morza, niezbyt popularne wśród turystów, dla niektórych dziura, w której prawie nic nie ma. Dla mnie, po obejrzeniu kilku zdjęć w internecie, raj.

Następnego dnia spakowałam plecak i poszukałam noclegu w Ennie. Udało mi się znaleźć dość tanią opcję.

Siedziałam sobie jeszcze rano w kawiarni popijając cappuccino i rozmyślając o Katanii. O tym jak szybko mnie zmęczyła, a jednocześnie już zaczynałam czuć się w niej jak w domu. Katania w wielu miejscach jest szarawa, ale zawsze pełna życia, a bliskość wulkanu jest zdecydowanie jej atutem. Nie mogłam już jednak doczekać się wyjazdu. Jeszcze tylko parę godzin i będę w kompletnie innym świecie.

Mimo wszystko, gdy myślałam o wjeździe w totalnie nową rzeczywistość, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo będzie ona odbiegać od tej, którą zostawiłam za sobą. Po jakiejś godzinie jazdy pociągiem krajobraz stał się mglisty i szkocki.

Dookoła góry, pastwiska, ale też porzucone domy i stodoły, nadgryzione zębem czasu. Zaczęło padać. Właściwie to lać jak z cebra. Nie umiem ubrać w słowa, jak bardzo byłam zachwycona, widząc tę odmianę. Staliśmy przez jakąś godzinę w szczerym polu, nie pamiętam już nawet dokładnie dlaczego, nie obchodziło mnie to. Na zewnątrz lało, ale ja siedziałam w bezpiecznym schronieniu i nic mi nie groziło. Słyszałam krople deszczu, wielkie niczym groch, obijające się o szyby. Mogłyby z powodzeniem ukołysać mnie do snu, ale byłam zbyt zauroczona otaczającą mnie aurą, aby móc zasnąć

Z dwiema godzinami opóźnienia dotarłam do Enny. Z pociągu wysiadałam sama, stacją końcową było Palermo i większość osób zmierzała właśnie tam. Z jednego kotła w drugi. 

Gdy tylko wyszłam ze stacji, od razu to poczułam – świeże powietrze. Tak bosko świeże. Temperatura niższa o parę stopni, niebo całkiem zachmurzone, czuć było zapach świerków czy innych tam drzew iglastych, nie znam się. Świeżość, rześkość, wspaniałość.

Do mojego hostelu było jeszcze daleko. Stacja kolejowa znajduje się w dolnej części miasta, a moim celem była ta górna.

Czytałam wcześniej, że skądś odjeżdża jakiś autobus, no ale przecież to tylko ponad godzina drogi piechotą, a było mi tu tak dobrze, że spacer mógł tylko jeszcze bardziej mnie uszczęśliwić

Odpaliłam więc mapę Google’a i ruszyłam. Na początku szłam główną drogą, może z 5 minut, po czym skręciłam w pnącą się stromo ku górze ścieżkę, przy której, w dość dużej od siebie odległości, były porozrzucane domy.

Po paru minutach już poczułam ciężar na plecach, ale uznałam, że z drobnymi przerwami dam radę. Poza tym, im wyżej byłam, tym widok stawał się coraz bardziej wart mojego wysiłku.

W pewnym momencie otoczył mnie już typowo wiejski krajobraz, wszędzie były pastwiska, wszystkie ogrodzone, ale w jednym dostrzegłam uchyloną furtkę. Pomyślałam sobie, że może podejdę kawałek, przecież nie zaboli. Tak więc podeszłam. Szybko jednak zrozumiałam, że świat wirtualny ma się nijak do tego rzeczywistego, a wielokrotny wybór postaci łotrzyka w grach komputerowych niewiele mnie nauczył i mój poziom umiejętności skradania się był bardzo niski. Jedna z krówek, stojąca najbliżej mnie, odwróciła się w moją stronę i bacznie mnie obserwowała. Nie czułam się zbyt komfortowo, szczególnie gdy zaczęła jednocześnie wypuszczać ze zniecierpliwieniem powietrze z nosa. Chciałam zagadnąć, przeprosić za wtargnięcie w trakcie posiłku, spytać jak smakuje jej obiad, ale było już za późno na kurtuazję. Zaczęłam powoli się cofać, nie spuszczając wzroku z krówki. Najwyraźniej jej się to nie spodobało, bo zaczęła iść w moją stronę, a potem już biec jak szalona. Nie pozostało mi nic innego, jak uciekać. Obróciłam się na pięcie i zaczęłam podrygiwać w dziwnym rytmie, biegiem ciężko było to nazwać, zdecydowanie bliżej było mi do pracowników Ministerstwa Dziwnych Kroków Monty Pythona. W ciągu zaledwie kilku sekund byłam już spocona i zdyszana, w głowie widziałam całe swoje minione życie, jednocześnie słysząc jak dźwięk dzwonka przy szyi krówki narastał i narastał, i narastał. Już ledwo zipałam, ale nie, nie mogłam się poddać. No przecież nie zabije mnie krowa, jak głupio te słowa brzmiałyby na moim nagrobku. Może chociaż pochowają mnie z tym diabelskim dzwoneczkiem, który ma przy szyi, tak na pamiątkę. Biegłam dalej, siły już nie miałam. W końcu usłyszałam, jak dźwięk dzwoneczka zaczyna się oddalać, nie był już tak natrętny. Mućka postanowiła dać mi żyć! Pobiegłam jeszcze kawałek dla pewności, po czym schowałam się za murkiem, zrzuciłam z siebie plecak, położyłam się na nim i opróżniłam całą butelkę wody. Uznałam, że tutaj sobie chyba dzisiaj przenocuję, niech mi tylko ktoś zagwarantuje, że to wredne krówsko po mnie nie przyjdzie!

Po paru minutach uznałam jednak, że nie ma co, trzeba iść dalej.

Zarzuciłam znowu na siebie 12-kilogramowy plecak, przeklinając jednocześnie wszystkie pierdoły, które ze sobą zabrałam. Frisbee? No naprawdę najpotrzebniejsza rzecz. Pięłam się dalej i choć fizycznie było dość ciężko, to w głowie i na serduchu już lżej. W końcu właśnie uszłam z życiem w starciu z krową!

Dotarłam po jakimś czasie do hostelu. Byłam jedynym gościem nie tylko w moim 10-osobowym pokoju, ale też w całym budynku. Idealnie.

Wzięłam prysznic, zmyłam z siebie ostatnie ślady ucieczki i wspinaczki, założyłam świeże ubrania, zrobiłam pranie, rozwiesiłam je dosłownie wszędzie w moim ogromnym pokoju i wyszłam na miasto. Było już za późno na porządne zwiedzanie, a ja się zmęczyłam. Zarezerwowałam pokój na trzy noce, w planach miałam powłóczyć się po Ennie i jechać do Piazza Armerina na jeden dzień. Uznałam, że tutejsza cisza pozwoli mi wypocząć. 

Najpierw wyszłam na plac znajdujący się pod moim hostelem. Wszystko było zamglone, miałam wrażenie, że mieszkam w chmurach. Podobał mi się ten klimat, poczułam spokój i chłód. Było mi nawet trochę za zimno! 

Ucięłam sobie krótki spacer po wąskich uliczkach, po czym kupiłam dwa kawałki pizzy i postanowiłam wrócić na plac Belvedere Marconi przy moim hostelu. Dotarłszy tam, położyłam pudełko z pizzą na murku i kompletnie zapomniałam o burczącym brzuchu. Zapomniałam o istnieniu wszystkiego, co mnie otaczało.

Wcześniej wszystko spowijała mgła, a teraz krajobraz powoli zdradzał przede mną swoje tajemnice. I o matulu, jak dobrze, że to zrobił. 

Właśnie poznałam swoją kolejną miłość na Sycylii, zaraz po cannolo i Etnie. To, co miałam przed sobą, było niesamowite.

Stałam, patrzyłam, uśmiechałam się do siebie. Są takie widoki, które zapierają nam dech w piersiach i wzruszają do głębi. Dla mnie był to właśnie taki widok. Zapomniałam o mojej pizzy, w zamian pożerałam spokój, kawałek po kawałku i pochłaniałam krajobraz. 

Aż tu nagle…

W bardzo katańskim stylu…

Ktoś mówi do mnie ciao.

Dajcie mi spokój, nie reaguję. Nie zrujnujecie tej chwili!

Słyszę drugi raz, już nie ciao, a hi.

Ok – pomyślałam sobie – pogadam chwilę po angielsku, jak uznam, że mam dość, zacznę udawać, że więcej słów już nie znam.

Odwróciłam się w stronę wesołego hi i zobaczyłam dwóch sympatycznych chłopaków. Zaczęliśmy rozmawiać, spytali skąd jestem, odpowiedziałam, że z Polski. Popatrzyli po sobie i wpadli w śmiech, a nawet w zachwyt. Okazało się, że żona jednego z nich pochodzi ze Skierniewic i w ogóle to on uwielbia Polskę. Przyjechał tutaj w odwiedziny do rodziny, pochodzi z Calascibetty, której widokiem raczyłam się cały wieczór. Jutro wyjeżdżają w kilkudniową wycieczkę po Sycylii – on, czyli Alfonso, jego żona i kolega stojący obok, Salvatore.

Szybko zyskali moje zaufanie i sympatię. Przyznałam, że mówię po włosku i dalej już kontynuowaliśmy rozmowę w tym języku. Po około 5 minutach ze strony Alfonso padło pytanie – jedziesz z nami jutro?

Tak – nie musiałam się zastanawiać, podjęłam decyzję szybko i spontanicznie.

Alfonso poszedł po prosecco, którym przypieczętowaliśmy nasze wspólne plany wyjazdowe i krótką znajomość.

Potem pojechaliśmy rozklekotanym Volkswagenem Salvatore do Calascibetty, odwieźć Alfonso do domu. Muszę przyznać, że byłam pełna podziwu dla Salvo i jego umiejętności jazdy samochodem po tych wąskich, włoskich uliczkach. Dalej mieliśmy udać się do Piazza Armerina – wspomniałam chłopakom, że chciałabym zobaczyć to miejsce. Zostałam jednak zaproszona na kolację do domu Alfonso, którą przygotowała jego mama Carmelita i nie mogłam odmówić prawdziwej sycylijskiej gościnie! Szczególnie, że był łosoś, a ja łososia uwielbiam.

W domu Alfonso poznałam resztę naszej wakacyjnej ekipy, czyli jego żonę, Karolinę, piękną i wysoką blondynkę. Przeprowadziła się do Włoch 20 lat temu i od tamtego czasu mieszkała w Rzymie, od 5 lat już z Alfonso. Miałam okazję poznać też jego brata i uroczego, choć trochę zazdrosnego o brak uwagi, pieska.

Zjedli, wypili, potem Salvo oprowadził mnie nocą po Calascibetcie – naprawdę małym mieście, z ok. 4 tysiącami mieszkańców. Wiele miejsc wydawało się totalnie porzuconych i rzeczywiście tak było.

Calascibetta, jak i wiele innych włoskich miasteczek, musiała się zmierzyć z problemem braku perspektyw dla młodych ludzi, którzy wyjechali w poszukiwaniu pracy i szczęścia w większym mieście, dającym więcej możliwości. Przeszliśmy przez dziurę w siatce nieopodal placu przy Chiesa di San Pietro i Torre Normanna, niegdyś pełnym ludzi, a dziś świecącym pustkami. Usiedliśmy na skarpie i podziwialiśmy gwiazdy oraz piękną sąsiadkę – Ennę. W tle było słychać jedynie szczekanie psów.

Przeczytaj również:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *